Kilka dni temu miałem w końcu czas na wyprawę na głęboką Wileńszczyznę. Głęboką, a zarazem ostrą. Kilkadziesiąt kilometrów jazdy drogą podziurawioną ręką, surowszej tutaj, zimy i człowiek jest na etnicznej granicy. Wersoka II. Jest i Wersoka I, ale mnie interesowała właśnie ta z dwójką.
Nawet w czasie nieprzyjemnych roztopów okolica wygląda miło dla oka. Rzeczka, zalew z tamą i małą elektrownią wodną, przeważnie sosnowe, a więc zawsze zielone lasy. W Wersoce II, w pięknym w swojej schludnej prostocie i nieprzesadnych gabarytach, pałacyku znajduje się Centrum Wielofunkcyjne służące oświacie i aktywności miejscowych Polaków. Klimat jak u Żeromskiego. Jeszcze przed wojną powstała tu szkoła ufundowana przez Witolda Staniewicza – konspiratora Polskiej Organizacji Wojskowej, żołnierza wojny z bolszewikami, uczestnika pochodu gen. Żeligowskiego, posła Sejmu Litwy Środkowej i Polski, ministra reform rolnych , posiadacza ziemskiego, ekonomisty, agronoma, profesora Politechniki Lwowskiej i Uniwersytetu Stefana Batorego. Biografie takich szlachetnych Polaków starego typu trudno zmieścić w kilku zdaniach, skończmy więc na tym, że Staniewicz założył w Wersoce szkołę mającą być trampoliną w życie dla miejscowych, wiejskich dzieci.
Minęło tyle lat. Polska już dawno zdążyła stąd odejść. Niemniej Polacy pozostali. Byli, są, chcą nadal być. A materialnym fundamentem tej woli i bazą aktywności tutejszych młodych i niemłodych pozostaje ten sam pałacyk, niegdyś mieszczący szkolę, dziś będący, już jako Centrum, filią Gimnazjum im. Ludwika Narbutta w pobliskich Koleśnikach. Narbutt pojawia się w tej krótkiej opowieści nie przypadkiem. Znany powstaniec styczniowy zginął w tej okolicy. Na taką ziemię nasiąkniętą historią trafiłem.
Szkoła jego imienia to oczywiście szkoła z polskim językiem nauczania. Nie ma nawet dwustu uczniów, ale miejscowi walczą o nią jak o niepodległość, tak jak i o Centrum w pałacyku w Wersoce II. A konkurencja to dość dosłowna. Jak napisałem – to granica. Granica tożsamości – tutaj po wsiach zdecydowana większość Polaków, kilka kilometrów dalej rejon orański, a tam już niemal sami Litwini. Urzędnicy próbują tę granicę przesuwać. Postawili w Koleśnikach szkołę z litewskim językiem nauczania. Moc pieniędzy przelewanych (inaczej niż w przypadku zwykłych szkół utrzymywanych przez samorządy) bezpośrednio z budżetu ministerstwa oświaty jednak nie wygrała. Szkoła litewska ma około 70 uczniów i osiąga minimalny limit dzięki temu, że część z nich dowożona jest z sąsiedniego rejonu. Konkurencja trwa. Konkurencja na długopisy, podręczniki, sale nauczania, komputery i wszelkie inne niewinne sprzęty.
Wszystko to z werwą pokazała mi dyrektorka Gimnazjum pani Mirena Garackewicz. Jest tu minimuzeum, jest salka ze sceną, jest gabinet z zabawkami dla małych dzieci, jest i sypialnia dla nich, jest biblioteka. A w gościnnym gabinecie taki wybór herbat do skosztowania, że nawet dla takiego starego herbaciarza jak ja stanowi to wyzwanie. Ściany obwieszone malunkami, tworami rękodzieła potwierdzają, że relacje o aktywności adeptów Centrum to nie jest czcza gadanina.
Kto wygra? Na razie przegrywają wszyscy. Demografia, gospodarka zmniejsza liczbę dzieci i młodzieży w Wersoce, Koleśnikach i okolicy. 70 kilometrów drogi do Wilna. Nawet do centrum rejonu – Solecznik 42 kilometry. Blisko, kilka kilometrów, tylko granica Białorusi, teraz dość szczelnie przymknięta. Pracy niewiele. Centrum, jak z tą samą werwą opowiada pani Mirena, ma być argumentem za ojcowizną jako ciekawe i konstruktywne miejsce nauki i relaksu.
Jak ktoś stąd wyjeżdża, to chyba często za młodu, często na stałe i, jak napisałem, dość daleko. Tymczasem Wiktoria Neimo przeprowadziła się z Wilna tutaj. Jak powiedziała, tu są jej rodzinne korzenie i tu czuje się najlepiej. Od miesiąca jest animatorką w pałacyku. Siłaczka. Znów zapachniało Żeromskim.
Gdy zastanawiam się dlaczego od tak dawna ciągnie mnie na tereny, które zwykło się nazywać Kresami, i ciągnie mnie tak silnie, że aż się tu przeniosłem, to chyba chodzi właśnie o tę graniczną kondycję. Granica wyostrza, granica pokazuje kto jest kim. Polskość we Wrocławiu, w czasach tak intensywnej nad Odrą globalizacji, westernizacji bywa bez smaku i zapachu. Tutaj jarzy się prawem kontrastu. Tutaj ciąży na plecach ciężarem metalu szlachetnego, bo trzeba każdego dnia na rzecz tej polskości jakieś drobne wysiłki i wyrzeczenia robić. Przecież o wiele łatwiej byłoby zostać Litwinem. A jednak nie zostają. A jednak niosą ten metal. Znaczy tożsamość jest cenna.
KaZ