Przedwczoraj dotarłem w kolejne niezwykłe miejsce Wileńszczyzny. Kolejny raz nie pierwszą klasą. Kilkanaście kilometrów dziurawej drogi przez puszczę. Niby asfaltowana, ale tego asfaltu i za Związku Radzieckiego i za Republiki Litewskiej wystarczyło tylko na tyle by jechał po nim jeden samochód. W przypadku mijania trzeba się usunąć prawymi kołami na żwirowe pobocze. Cała ta wyprawa w smętnej pogodzie, gdy ołowiane niebo wyżymało kolejne fale deszczu okazała się jednak warta tych niedogodności. W Puszczy Rudnickiej leżą bowiem, jak logicznie się złożyło, Rudniki. Dziś żyje tu około pół tysiąca ludzi, głównie Polaków, ale ta skromna liczba nie oddaje nieordynarnej historii osiedla.
Najpóźniej w XV wieku zaczęto tu zbierać darniową rudę żelaza i wytapiać. Stąd nazwa miejscowości i puszczy. Jako niedoszły historyk tyle się naczytałem o tej rudzie jako powszechnym źródle metalu w średniowieczu, a dopiero w Rudnikach zobaczyłem jak ona wygląda, bo taki właśnie eksponat znalazłem w miejscowej bibliotece, gdzie ugościła mnie Krystyna Sławińska miejscowa krajoznawczyni i dobry duch okolicy.
Rudniki leżą w puszczy, której rozmiarem i dzikością dorównuje mało jaki las u nas. Nic więc dziwnego, że poza żelazem, ludzie żyli tu z polowania. Nie tylko miejscowi. Polowali tu i wielmoże, od króla Zygmunta I Starego po prezydenta Ignacego Mościckiego. Tutaj, też praktykował polowanie tak znaczący autorytet w tej dziedzinie jak Wielki Łowczy II Rzeczpospolitej Włodzimierz Korsak. Zdążył być w Afganistanie i Turkiestanie, ale na dekadę zatrzymał się właśnie w Puszczy Rudnickiej i ją chyba pokochał najbardziej.
Wróćmy do Rudnik. Cóż za fenomenalny widok! Skromne, ale jakże harmonijnie piękne drewniane domki stały wzdłuż najstarszej ulicy. Niektóre poszarzałe, budowane jeszcze starą technika zaplatania belek. Niektóre całkiem nowe, ale gabarytami i kształtem lojalnie trzymające się porządku wyznaczonego przez starszych towarzyszy. Młodzieńczo prosto, lub czasem starczo, przycupnąwszy, stały one dość ścisłymi i długimi szeregami wzdłuż drogi wyłożonej, najrówniej jak się dało, zwykłymi polnymi kamieniami. Jak to na wsi-ulicówce.
Takie domy powszechne są na Wileńszczyźnie, trafiają się nawet w samym Wilnie. Jednak w wielu miejscach musiały ustąpić miejsca radzieckim blokom czy nowoczesnym willom. Tutaj niepodzielnie panują nad przestrzenią określając ją. Reymontowski świat – oto polski świat! Oto scena dla „Wesela” Wyspiańskiego, tu można czekać na złoty róg. Tak musiały żyć całe generacje moich dziadów i pradziadów, bo o żadnych herbowych wieść się nie zachowała.
Czym jest tożsamość narodowa? Jest odciśniętym w każdym z nas obrazem form kultury, form etycznych, ale też estetycznych, wypracowanych wspólnie przez wiele pokoleń przodków. Tylko one razem tworzą kompletną formę bytu wspólnoty. Każde pokolenie może ją rozwijać, ale powinno to robić bez całkowitego niszczenia integralności tej formy, bez zrywania ciągłości.
Do tego rodzaju form estetycznych należą i skutki tego, jak kształtujemy nasze otoczenie przez urbanistykę, architekturę, rolnictwo, leśnictwo, wszelkie inne formy organizowania przestrzeni naszego wspólnego życia. Poważny problem jaki mieszkańcy Polski mają ze swoją tożsamością, wspólnotowością, zakorzenieniem przejawia się także w utracie jakiejkolwiek specyfiki naszej przestrzeni publicznej i prywatnej. Wyjąwszy zabytkowe starówki i budowle, w Polsce współczesne miasta, wsie, dzielnice, ulice, domy, obejścia nie mają jakiegokolwiek specyficznego rysu. Mogą być brzydkie i chaotycznie rozrzucone (najczęściej), mogą być (znacznie rzadziej) poprawnie zaplanowane i ładne, ale najczęściej są układami i obiektami bez lokalnej właściwości. Są takimi jak domy w Detroit, Berlinie czy Bratysławie. Nasze miasta i wsie, nasze domy są kosmopolityczne.
I tak oto jak u siebie poczułem się tysiąc kilometrów od miejsca gdzie się wychowałem. Tysiąc kilometrów od domu, gdzie jako dziecko ze szczelin w podłodze wygrzebywałem niemieckie monety ze swastyką zgubione przez poprzednich lokatorów.
KaZ






