We wtorek odwiedziłem jedno z najbardziej niedocenianych, w moim przekonaniu, miejsc na Wileńszczyźnie – Białą Wakę. Być może to jedna z najbardziej niedocenianych, bo jedna z najmłodszych miejscowości regionu. Decyzją władzy radzieckiej powstała w latach 50 XX w. właściwie na pniu, w lesie, początkowo jako Nowe Żegaryno – od nazwy pobliskiej wsi. Powstała jako osiedle wyspecjalizowane – przy wielkim torfowisku, które rozpoczęto eksploatować na skalę przemysłową. W 1958 r. już jako Biała Waka, od nazwy przepływającej obok niewielkiej rzeki, osiedle stało się miastem… i nie ma w tym przesady.
Choć w Białej Wace zamieszkuje zaledwie około tysiąca osób, człowiek czuje się jak w miasteczku. Dominuje w nim zwalisty budynek w prostej, klasycystycznej formie z obszernym placem. Dziś znajduje się w nim Dom Kultury. Zgapiłem się i nie dopytałem niestety czemu służył pierwotnie. Obok niewiele mniejszy, acz skromniejszy w swojej konstrukcji klasycystyczny budynek stanowiący obecnie szkołę. Oba stoją przy ulicy Wileńskiej, prowadzącej do oddalonego o około 30 kilometrów Wilna. Ulica po radziecku szeroka i prosta jak pas startowy na lotnisku. Prostopadle od niej, niejako od czoła Domu Kultury, tak żeby miał on wszystko na oku, odchodzi ulica Kościuszki, stanowiąca drugą oś miasteczka. Wzdłuż niej perełki – wielorodzinne, jednopiętrowe budynki, najpewniej dla pierwszych mieszkańców – robotników torfowiska. Czysta architektoniczna „stalinka” – pewnie z lat 50.
Torf musiał być ważny, bo władza radziecka zapewniła jego kopaczom godne warunki bytu. Nie wchodziłem do żadnego z mieszkań, ale układ tych budynków sugeruje, że mieszkania w nich są obszerne. Niektóre z nich są wyposażone w balkony. Z kolei na niektórych balkonach uchowały się jeszcze chyba oryginalne, niebanalnie wybrzuszone, metalowe balustrady. Same budynki niecałkowicie spod jednej sztancy – w zależności od miejsca w całym założeniu jest ich kilka rodzajów, te przy Kościuszki tworzą pary na dwóch stronach ulicy. Szczególnie oryginalne są te obłożone drewnem niczym zewnętrzną boazerią, gdzieniegdzie urozmaiconą niby-kasetonowymi wzorami. Całe założenie dobrze zaplanowane. Budynki stoją ściśle niczym w miasteczku, nie na wsi, ale na tyłach mają obszerne podwórka, z małymi zabudowaniami gospodarczymi.
Niestety ich świetność gaśnie. Nie będę czepiać się mieszkańców, nie wiem jak żyją i jakie mają możliwości finansowe, po tym, gdy wydobycie torfu, jak niemal wszystko co radzieckie na Litwie, upadło. Niemniej tynk się gdzieniegdzie sypie, cegła murszeje, drewno próchnieje. Najsmutniej wyglądają najbardziej narażone kominy, niektóre sterczące żałośnie niczym zęby starszego mężczyzny unikającego dentysty. Zrewitalizowanie oryginalnej formy tej zabudowy powinno być punktem honoru władz państwowych i samorządowych. Tym ludziom trzeba pomóc. Szansa tym większa, że budynki nie zostały jeszcze dotknięte zbyt wieloma domorosłymi modernizacjami (poza oczywistymi plastikowymi oknami) niszczącymi tę formę. Gdyby poza konserwacją wymienić jeszcze eternit na dachówki byłaby rozkosz dla oczu.
Obok osiedla z lat 50 stoją twardo młodsi, socjalistyczni bracia. Bloki budowane chyba w latach 80. Niewielkie, na miarę niewielkiego miasteczka. Konstrukcja płytowo-ceglana, na złamanym w kształt schodów planie. Cegła, jak prawie nigdy w radzieckim budownictwie, czerwona, dodatkowo urozmaica ich wygląd. Dobrze utrzymane. Zarówno między nie, jak i w kwartał z lat 50 wdzierają się sosny. Jesteśmy przecież na skraju Puszczy Rudnickiej. Wyrośnięte, są tu niczym ptaki na szczudłowatych nogach (czy raczej nodze) zapuszczające się w gospodarstwo człowieka. Przerastając budynki, redukują efekt ich gabarytów, czyniąc je bardziej przytulnymi. Fantastyczny jest ten kontrast konsekwentnego, symetrycznego modernizmu regularnych brył, z buszującą wśród nich bardzo swobodnie przyrodą. W tym wszystkim studnia z betonowego odlewu, przykryta kutymi elementami metalowymi i pleksi – to akurat mało strawne połączenie.
Przestrzenie publiczne pod zarządem administracji samorządowej są dobrze utrzymane. Drogi, chodniki, oświetlenie, zieleń miejska – wszystko to dzięki gospodarskiej ręce starosty Genadija Baranowicza wskazuje, że Biała Waka, pozostaje miastem z planem i poczuciem znaczenia tego co społeczne. W centrum kilka sklepów i dobra restauracja z przystępnymi jak na Litwę cenami. Dobre miejsce do życia. Aż dziw bierze, że jeszcze się o nim nie dowiedzieli wileńscy burżuje i nie zabudowali go swoimi willami. Do tego czasu Biała Waka pozostaje żyjącym zabytkiem pewnej epoki, jej myśli architektonicznej i urbanistycznej. Mieszkałbym.
KaZ